Suzanne Delage

Gene Wolfe

To jest moje tłumaczenie opowiadania "Suzanne Delage" napisanego przez Gene'a Wolfe'a. Zrobiłem to tłumaczenie używając jakiegoś ejaja (nie pamiętam... może chata gpt, może claude'a) i ręcznie docyzelowując tu i tam. Po przeczytaniu tego opowiadania możesz poczytać jakieś jego omówienia, na przykład zaczynając od tej interpretacji napisanej przez Gwerna.

Zeszłej nocy, kiedy czytałem książkę – powinienem wyjaśnić, że była to książka poza tym zupełnie przeciętna; jedna z tych nieco politycznych, nieco filozoficznych, nieco historycznych książek, które można teraz kupować na kilogramy co miesiąc – moją uwagę przykuła pewna myśl zapisana przez autora. Wydawała mi się wtedy interesującym, choć niemal oczywistym, pomysłem; a potem, kiedy przewróciłem stronę, i wiele innych stron, i byłem w połowie nowego rozdziału, mającego bardzo niewiele wspólnego z tym, co było wcześniej, ta myśl wróciła do mojej świadomości i działała tam jak swego rodzaju filtr między moim umysłem a książką, dopóki jej nie odłożyłem i, wciąż rozmyślając, poszedłem spać.

Myśl, która tak mocno mnie uderzyła, była po prostu taka: że każdy człowiek w ciągu swojego życia miał jakieś nadzwyczajne doświadczenie, jakieś zakłócenie wszystkiego, czego oczekujemy od natury i prawdopodobieństwa, o tak wielkim znaczeniu, że mógłby on sam służyć jako żywy dowód zużytej maksymy Hamleta – ale że niemal zawsze był tak uwarunkowany, by uważać się za najbardziej prozaiczne ze stworzeń, że nie znajdując związku z resztą swojego życia w tym niezwykłym doświadczeniu, zapomniał o nim.

Wydawało mi się (biorąc pod uwagę niezmierzoną rozległość wszechświata zmysłów i miniaturowy rozmiar tego obszaru, który uważamy za „codzienny”), że to musi być z pewnością prawdą. A jednak, jeśli to było prawdą o każdym człowieku, to powinno być też prawdą o mnie – a choćbym nie wiem jak się starał, nie mogłem sobie przypomnieć żadnej takiej nadzwyczajnej okoliczności.

Kiedy zgasiłem światło, leżałem, wspominając, ogólnie rzecz biorąc bardzo przyjemnie, swoje życie. Było to przyjemne życie, choć obawiam się, że nudne, a być może i samotne. Mieszkam teraz niecałe pięć mil od szpitala, w którym się urodziłem, i nigdy nie mieszkałem nigdzie indziej. Tu dorastałem, nauczyłem się zawodu, praktykowałem i, znacznie wcześniej niż większość ludzi, przeszedłem na emeryturę. Dwukrotnie byłem żonaty, ale oba małżeństwa były krótkie i oba zakończyły się polubownymi rozstaniami; prawda jest taka, że moje żony (obie) nudziły mnie – i bardzo się obawiam, że ja też je nudziłem.

Kiedy tak leżałem w łóżku, myśląc o czasach, gdy dziadek zabierał mnie na ryby, o łyżwach z przyjaciółmi i o naszej drużynie licealnej (w której byłem rezerwowym rozgrywającym, ale tak bardzo ustępującym pierwszemu rozgrywającemu, że prawie nigdy nie wchodziłem na boisko, chyba że prowadziliśmy kilkoma touchdownami, co zdarzało się rzadko), wreszcie przyszło mi do głowy, że w mojej historii faktycznie przewijał się jeden wątek czegoś dziwnego – mógłbym wręcz powiedzieć, że niesamowitego, choć nie nadprzyrodzonego.

To po prostu to: Żyjąc całe życie, tak jak żyłem, w mieście liczącym mniej niż sto tysięcy mieszkańców, byłem mgliście świadomy istnienia pewnej kobiety, nigdy jej nie spotykając ani nie mając ugruntowanego pojęcia o jej wyglądzie.

Ale nawet to nie jest może tak niezwykłe, jak mogłoby się wydawać. Nigdy nie starałem się spotkać tej kobiety i wątpię, by ona kiedykolwiek próbowała spotkać mnie, jeśli w ogóle wie, że istnieję. Z drugiej strony, żadne z nas nie jest inwalidą ani nie jest ślepe. Ta kobieta – jej imię to Suzanne (choć obawiam się, że większość z nas zawsze wymawiała je „Susan”) Delage – mieszka, a przynajmniej tak zawsze mgliście przypuszczałem, na wschodnim krańcu naszego małego miasta; ja mieszkam na zachodnim. Wątpię, byśmy jako dzieci uczęszczali do tej samej szkoły podstawowej, ale wiem, że przez cztery lata byliśmy w tym samym liceum. Byłem w stanie to sprawdzić z całą pewnością dzięki szkolnym księgom pamiątkowym, które moja matka, z tą charakterystyczną dla niej nieco sformalizowaną sentymentalnością, zachowała dla mnie na strychu jej wysokiego, cichego, drewnianego domu (także zachowanego dla mnie).

W rzeczywistości z czterech tomów, które musiały pierwotnie istnieć, pozostały tylko dwa – te z mojej drugiej i czwartej klasy liceum. Z wcześniejszej książki brakuje kilku stron z sekcji zdjęć klasowych i wydaje mi się, że zostały one wyrwane i pocięte w celu uzyskania pojedynczych zdjęć wiele dziesięcioleci temu. Moja własna twarz jest wśród tych brakujących, podobnie jak Suzanne Delage; ale w innej sekcji, poświęconej działalności społecznej, pokazano klub dziewcząt (nazywał się, o ile pamiętam, Klub Miłośniczek Słodkich Wypieków), a jedno z imion w podpisie to Suzanne. Niestety dziewczęta na zdjęciu są tak ustawione – wokół pieca i stołu roboczego – że nie można mieć pewności w każdym przypadku, które imię powinno być przypisane której młodej damie; poza tym, wiele z nich jest odwróconych plecami do aparatu.

Książka z czwartej klasy liceum powinna mi powiedzieć więcej – przynajmniej tak myślałem, gdy w końcu natrafiłem na nią po godzinie lub więcej grzebania. Jest cała i nieuszkodzona, a ja, głównie dzięki futbolowi, mam w niej nie mniej niż cztery zdjęcia w różnych miejscach. Suzanne Delage nie ma żadnego. Na jednej z ostatnich stron smutna lista nazwisk przypomina mi coś, o czym zapomniałem na wiele lat – że była jakaś epidemia (myślę, że hiszpańska grypa) akurat wtedy, gdy miały być robione zdjęcia do rocznika. Suzanne jest wymieniona jako jedna z tych, które „nie mogły zostać sfotografowane”.

Powinienem wyjaśnić, że nasza szkoła była jedną z tych przerośniętych szkół, które znajdowały się w pobliżu małych miasteczek, szkołą wielokrotnie rozbudowywaną, ponieważ rozwój samego miasta był powolny (choć zawsze szybszy, jak się wydawało w retrospekcji, niż ktokolwiek przewidział), a podatnicy nie chcieli zatwierdzić budowy nowej. Była na tyle duża, że tylko nieliczni czołowi uczniowie – gwiazdy sportu, przewodniczący klas, nieliczne naprawdę rozwiązłe dziewczęta i te olśniewająco piękne, które w tamtych naiwnych czasach nazywaliśmy „królowymi” – byli znani wszystkim.

Reszta z nas, jeśli w ogóle się towarzysko udzielała, poruszała się w obrębie klas i klik. Uczeń mógł znać innych z zajęć angielskiego i algebry; kliki – przynajmniej te, które pamiętam – to byli piłkarze i ich dziewczyny, dzieci bogaczy, chłopcy i dziewczęta, których rodziny uczęszczały do pewnego fundamentalistycznego kościoła na obrzeżach miasta; pewne mniejszości rasowe, typy ze stowarzyszenia szachowego i debatowego oraz twardziele. Brzmi to, jak sądzę, tak, jakby istniała grupa dla każdego, i w tamtym czasie (ponieważ byłem dość dobrze osadzony wśród sportowców) wierzę, że tak myślałem (jeśli w ogóle o tym myślałem). Teraz zdaję sobie sprawę, że wszystkie te małe koterie obejmowały nie więcej niż jedną trzecią szkoły, ale czy Suzanne Delage miała do nich dostęp, tego nie wiem.

Powinienem jednak był poznać ją na długo przed tym, zanim poszedłem do liceum, ponieważ pani Delage, matka Suzanne, była jedną z bliskich przyjaciółek mojej matki. Poznały się, jak sądzę, mniej więcej wtedy, gdy miałem osiem lat, poprzez wspólną pasję (o wiele bardziej rozpowszechnioną w naszej okolicy, jak sądzę, niż w całym kraju, i z większym zapałem uprawianą w przeszłości niż obecnie) do zbierania starych tkanin; innymi słowy, do haftowanych obrusów, kołder, wszelkiego rodzaju szydełkowania, afganów, haftu, ręcznie robionych dywanów i tym podobnych. Jeśli moja matka lub jej przyjaciółki mogły odkryć wzornik, narzutę na łóżko lub „wygodną” kołdrę wykonaną we wcześniejszej części XIX wieku (ich niezaspokojoną nadzieją, jak sądzę, było znalezienie kawałka z tego, co nazywały „czasami Rewolucji Amerykańskiej” – przez co rozumiały XVIII wiek, nawet daty takie jak 1790 czy 1799), kawałek dobrze wykonany i ozdobiony – im więcej, tym lepiej – w nieszkolonych, tradycyjnych stylach starych rodzin farmerskich, wtedy ich radość i duma nie znały granic. Jeśli dodatkowo dzieło było autorstwa jakiejś wybitnej kobiety – a ściślej, jakiejś krewnej jakiegoś wybitnego mężczyzny; siostry, powiedzmy, wicegubernatora – i można było je uwierzytelnić, dom znalazcy stawał się czymś w rodzaju sanktuarium, do którego sprowadzano gości, i do którego przybywali samotni pielgrzymi z innych miast (dzwoniąc do naszych drzwi – bo posiadaliśmy, dzięki wysiłkom matki, ogromną, aplikowaną kołdrę, która była dziełem żony majora z pułku żuawów podczas wojny secesyjnej – zazwyczaj około dziesiątej trzydzieści rano i oferując, na wstępie, skomplikowaną recytację przyjaźni i pokrewieństwa łączących ich z naszą rodziną) przynosząc hołd niczym ciastka na talerzu i chętnie słuchając, dla lepszego ukierunkowania ich własnych przyszłych strategii, szczegółowego opisu zapytań i podsłuchanych wskazówek, ofert składanych i odrzucanych i składanych ponownie, które doprowadziły do nabycia tego cennego przedmiotu, który jako zakończenie rozmowy, w końcu zostanie wyciągnięty w chwale kryształków na mole i rozłożony lśniąco czysty (ponieważ oczywiście te zebrane kawałki nigdy nie były używane) na kanapie w salonie do podziwiania.

Pani Delage, która została przyjaciółką mojej matki, posiadała własne przedmioty tak cenne jak kołdra żony majora (która, jak moja matka niestrudzenie podkreślała, była całkowicie szyta ręcznie) oraz kolekcję pomniejszych skarbów, dorównującą, jak sama przyznała moja matka, naszej własnej. Razem przeczesywały okolicę w poszukiwaniu kolejnych i odbywały podróże (tak wyczerpujące, że jako chłopiec zawsze byłem zaskoczony widząc jak bardzo chętnie, po kilku tygodniach, moja matka ponownie wyruszała) aby obejrzeć bogactwa sąsiednich hrabstw – a nawet, raz czy dwa, koleją, sąsiednich stanów. Byłoby zatem całkowicie logiczne, gdyby pani Delage często gościła u nas, przynajmniej na herbatę; i żeby czasami przyprowadzała swoją małą córeczkę Suzanne, którą bez wątpienia szybko bym zarówno pokochał, jak i znienawidził.

Bez wątpienia by się tak stało, gdyby nie okoliczność, moim zdaniem, specyficzna dla miasteczek dokładnie tej wielkości co nasze, i niezrozumiała nie tylko dla mieszkańców dużych miast, ale także dla mieszkańców wsi. Mieszkała naprzeciwko nas, po drugiej stronie brukowanej ulicy, zgorzkniała staruszka, wdowa, która z jakiegoś nigdy mi niewyjaśnionego powodu nienawidziła pani Delage. Mojej matce wolno było przyjaźnić się z matką Suzanne, ale gdyby (kobiety w małych miastach jakoś to wiedzą) posunęła się do zaproszenia pani Delage do naszego domu, ta wdowa natychmiast stałaby się jej wrogiem na całe życie. Zaproszenie nigdy nie zostało wysłane i wierzę, że przyjaciółka mojej matki zmarła, gdy byłem w college'u.

Tak więc, gdy byłem jeszcze mały, ledwo byłem świadomy Suzanne Delage, choć moja matka często wspominała o jej matce; w liceum, jak wspomniałem, choć byłem znacznie bliżej samej dziewczyny, niewiele się to zmieniło. Słyszałem o niej mgliście, być może w związku z jakimiś znajomymi znajomych. Musiałem ją z pewnością widzieć na korytarzach setki razy – jeśli w ogóle można powiedzieć, że widzi się w tłumie ludzi, których się nie zna. Musiałem czasem dzielić z nią sale lekcyjne, i z pewnością byliśmy razem na apelach i w obszernej czytelni. Uczestniczyła w wielu tych samych potańcówkach co ja, i jest nawet możliwe, że z nią tańczyłem – ale naprawdę w to nie wierzę, a jeśli rzeczywiście tak się stało, lata tak skutecznie wymazały to wydarzenie z mojej pamięci, że nie pozostał po nim najmniejszy ślad.

I właściwie myślę, że w ogóle nie przypomniałbym sobie imienia Suzanne Delage, leżąc zeszłej nocy w łóżku, słuchając skrzypienia tego pustego domu na jesiennym wietrze i przeszukując zakamarki mojej pamięci w poszukiwaniu jakiegoś niezwykłego zdarzenia, którym mógłbym poświadczyć tezę autora, gdyby nie coś, co wydarzyło się kilka dni temu.

Byłem na zakupach i przypadkiem spotkałem na chodniku przed jednym z większych sklepów kobietę w moim wieku, którą znam całe życie i która jest teraz żoną mojego przyjaciela. Staliśmy chwilę rozmawiając – ona, po zwykłych pół-żartobliwych wyrzutach dotyczących mojego (rzekomo) beztroskiego kawalerskiego życia, plotkując o swoim mężu i dzieciach. Gdy odwróciła się, by odejść, ze sklepu wyszła dziewczyna piętnastoletnia lub coś koło tego i, uśmiechnięta, ale skoncentrowana na własnych sprawach, przeszła szybko obok nas i w dół ulicy. Jej włosy były lśniąco czarne, a cera czysta jak mleko; ale to nie one na chwilę mnie oczarowały, ani dziewicze piersi, na wpół lękające się nacisnąć miękką angorę jej swetra, ani mała talia, którą mógłbym objąć obiema rękami. Raczej to był wyraz, jednocześnie nonszalancki i nieśmiały, żywotności połączonej z niewinnością i inteligencją, które były tylko jej. Do kobiety obok mnie powiedziałem: „Cóż za urocze dziecko. Kto to jest?”

„Jej imię?” Żona mojego przyjaciela zmarszczyła brwi i pstryknęła palcami. „Nie mogę sobie przypomnieć. Ale oczywiście wiesz, czyja ona jest, prawda? To wierne odbicie swojej matki w tym wieku – Suzanne Delage.”