2024.04.07 06:30
dawne opowiadanie od Teofilu Różycu
Podczas wiosennych porządków, które robiłem na komputerze, znalazłem opowiadanie o Teofilu Różycu, które napisałem ćwierć wieku temu, około roku 2000, kiedy byłem dużo młodszy niż dziś. Oto ono:
"Do diabła!" - powiedział Teofil Różyc otrzymawszy z miasteczka list od swojego adwokata, w którym ten powiadamiał go, że sąd grodzki w W. po raz kolejny odmówił rejestracji Powszechnego Stowarzyszenia Okrytonasiennych. "Do diabła, chyba zejdę do podziemia, tak jak nieszczęsny Andrzej i, jak mu tam... A niech to..." - powtórzył, po czym otarł pot z czoła (a dzień był upalny. Nawet Janek Bohatyrowicz kosząc trawę mówił "Do diabła! A to pogodę na spacer sobie wybrałem", kiedy ujrzał idącego w jego stronę Wicia. "Szczęść Boże" - "Bóg zapłać" - "I co tam w wielkim świecie słychać?" - "Słyszał pan, panie Janie? Teosiowi znowuż odmówili rejestracji Stowarzyszenia"). Teofil Różyc od dziecka był wrażliwy, a kiedy dorósł to wręcz zdziwaczał. Całymi dniami chadzał po lesie i uśmiechał się do siebie. "Tu, panie Zygmuncie, tu jest nasze miejsce". Ludzie mawiają, że nie od rzeczy był fakt, że ten potomek wielkiego rodu od czasu do czasu lubił dać w kanał - ale czego to o kim nie mówią.
Na pomysł założenia Powszechnego Stowarzyszenia Okrytonasiennych pan Różyc wpadł wkrótce po powrocie z Paryża. W rodowej Wołoszczyźnie czuł się samotny, nie miał żadnych kolegów, rządca nudził go swoimi opowieściami o żniwach, sianokosach i podorywkach i jedyną jego rozrywką były długie spacery po lesie. "To jest siła" - myślał patrząc na drzewa. Szczególnie upodobał sobie okrytonasienne - inne formy roślinnego życia wydawały mu się nie dość stateczne. W okolicy w tym czasie panowały rozruchy związane z zaostrzeniem walki politycznej pomiędzy zachowawczym stronnictwem procarskim a stronnictwem patriotycznym żądającym oderwania regionu od ojczyzny i zalegalizowania miękkich narkotyków. Co i raz dochodziło do awantur, a często wręcz zbrojnych starć pomiędzy bojówkami obu partii, w których w bezsensowny sposób ginęli młodzi ludzie z obu stron (w ten sposób zginął ojciec Janka Bohatyrowicza, osieracając go w wieku lat dziewięciu). "To jest siła" - mawiał do siebie pan Różyc, w spokoju drzew widząc alternatywę dla ogarniającej kraj gorączki.
Kiedy w kilka tygodni później w wynajętym pomieszczeniu w Resursie Obywatelskiej odbyło się walne zgromadzenie członków - założycieli Stowarzyszenia, frekwencja nie była wysoka. "Do diabła, może pomyliłem godzinę w zaproszeniach" - myślał gorączkowo Różyc siedząc sam w pustej sali, po czy rad nierad po pół godzinie sam poprowadził zebranie.
Tego wieczora Różyc długo nie mógł zasnąć. "Gdzie popełniłem błąd" - zastanawiał się. Myślał tak intensywnie, że kiedy zasnął, znowu przyśnił mu się patefon, ale kiedy obudził się rano, w głowie miał porządek i odpowiedź na wszystkie wątpliwości. To jasne - chociaż historyczna rola, jaką do spełnienia mają okrytonasienne nie ulega wątpliwości, to jednak należy rozgraniczyć sprawę okrytonasiennych jako abstrakcyjnej grupy, której przeznaczeniem jest dokonanie moralnej sanacji, od postępowania pojedynczych, nieuświadomionych członków tej grupy. To jasne - najpierw należało przeprowadzić pracę u podstaw, kształtując krystalizującą się dopiero u okrytonasiennych świadomość własnej roli w procesach które współtworzą, a dopiero później poprowadzić je do walki o nowy świat.
Od tej pory ludzie zaczęli szeptać między sobą, że Różycowi już całkiem odbiło. Na całe dni znikał w lesie, gdzie stawał na jakimś wzgórku i przez całe popołudnie szumiał. "Jak się ożeni to się odmieni" - mawiała poczciwa pani Kirłowa i próbowała zeswatać go z Justyną Orzelską, młodą guwernantką czy też ubogą krewną mieszkającą kątem w Korczynie, która nie miała posagu i było jej wszystko jedno, ale pan Różyc był wtedy w okresie, kiedy już całkiem nie kontaktował. Przeżywał załamanie, zastanawiał się, czy społeczność, która nie potrafi uświadomić sobie własnego przeznaczenia jest godna roli, którą wyznaczyła jej historia, nocami chodził do lasu i kozikiem wycinał na drzewach brzydkie wyrazy. Niektórzy twierdzą nawet, że to on był mężczyzną w czarnym płaszczu, który w pewną burzową noc zgwałcił niespełna rozumów pastuszka, który przyszedł ze swoimi kozami schronić się przed deszczem do groty w brzezince nad Niemnem, ale wydaje się to mało prawdopodobne, ponieważ skądinąd wiadomo, że również tę noc, tak jak wiele innych, pan Różyc spędził po oknami pana Benedykta Korczyńskiego wykrzykując słowa powszechnie uważane za wulgarne i mażąc ekskrementami okiennice (oprócz botaniki było to jego drugie wielkie hobby).
Nie wiadomo jak skończyłaby się ta cała historia gdyby nie fakt, że podczas odbywającego się właśnie w Bohatyrowiczach wesela Justyny O. z pewnym chłopem (niektórzy mówią że był nim nie kto inny tylko Janek Bohatyrowicz, agent carskiej ochrany i zapalony akordeonista, syn Jerzego (brata Anzelma), tego co to, jak mówią, z bratem pana Korczyńskiego w jednej mogile), no więc na tym weselu pan Różyc zgadał się z młodym Korczyńskim na temat budowy studni w wiosce i pobierania opłat za czerpanie z niej wody i od tej pory ta właśnie idea zaprzątnęła jego głowę.
Ale to już całkiem inna historia.
komentarze:
powrót na stronę główną
RSS