Eliza Orzeszkowa Nad Niemnem ISBN 978-83-288-2574-1 Tom I I Dzień będzie letni i świąteczny. Wszystko na świecie zajaśnieje, rozkwitnie, pachnieć będzie i śpiewać. Ciepło i radość rozleją się z błękitnego nieba i złotego słońca; radość i upojenie wytrysną znad pól porosłych zielonym zbożem; radość i złota swoboda rozśpiewają się chórem ptaków i owadów nad równiną w gorącym powietrzu, nad niewielkimi wzgórzami, w okrywających je bukietach iglastych i liściastych drzew. Z jednej strony widnokręgu wznosić się będą niewielkie wzgórza z ciemniejącymi na nich borkami i gajami; z drugiej wysoki brzeg Niemna piaszczystą ścianą wyrastający z zieloności ziemi, a koroną ciemnego boru oderżnięty od błękitnego nieba ogromnym półkolem obejmować będzie równinę rozległą i gładką, z której gdzieniegdzie tylko wyrastać będą dzikie, pękate grusze, stare, krzywe wierzby i samotne, słupiaste topole. Dnia tego w słońcu ta piaszczysta ściana mieć będzie pozór półobręczy złotej, przepasanej jak purpurową wstęgą tkwiącą w niej warstwą czerwonego marglu. Na świetnym tym tle w zmieszanych z dala zarysach rozpoznać można będzie dwór obszerny i w niewielkiej od niego odległości na jednej z nim linii rozciągnięty szereg kilkudziesięciu dworków małych. Będzie to wraz z brzegiem rzeki zginający się nieco w półkole sznur siedlisk ludzkich, większych i mniejszych, wychylających ciemne swe profile z większych i mniejszych ogrodów. Nad niektórymi dachami, w powietrzu czystym i spokojnym wzbiją się proste i trochę tylko skłębione nici dymów; niektóre okna rozświecą się od słońca jak wielkie iskry; kilka strzech nowych zmiesza złocistość słomy z błękitem nieba i zielonością drzew. Równinę przerzynać będą drogi białe i trochę zieleniejące od z rzadka porastającej je trawy; ku nim, niby strumienie ku rzekom, przybiegną z pól miedze, całe błękitne od bławatków, żółte od kamioły, różowe od dzięcieliny i smółek. Z obu stron każdej drogi szerokim pasem zabieleją bujne rumianki i wyższe od nich kwiaty marchewnika, rozścielą się w trawach fioletowe rohule, żółtymi gwiazdkami rozświecą się brodawniki i kurze ślepoty, liliowe skabiozy polne wylewać będą ze swych stulistnych koron miodowe wonie, chwiać się będą całe lasy słabej i delikatnej mietlicy, kosmate kwiaty babki stać będą na swych wysokich łodygach, rumianością i zawadiacką postawą stwierdzając nadaną im nazwę kozaków. Za tymi pasami roślinności dzikiej cicho w cichej pogodzie stanie morze roślin uprawnych. Żyto i pszenica mieć będą kłosy jeszcze zielone, lecz już osypane drżącymi rożkami, których obfitość wróżyć będzie urodzaj; niższe znacznie od nich, rumianym kwiatem gęsto usiane rozścielą się na szerokich przestrzeniach liściaste puchy koniczyny; puchem też, zda się, ale drobniejszym, delikatniejszym, z zielonością tak łagodną, że oko pieści, młody len pokryje gdzieniegdzie kilka zagonów, a żółta jaskrawość kwitnącego rzepaku wesołymi rzekami przepłynie po łanach niskich jeszcze owsów i jęczmion. Wśród tej wesołej przyrody ludzie tego dnia także będą weseli; mnóstwo ich ciągnąć będzie po drogach i miedzach. Gromadami na drogach, a sznurami na miedzach pójdą wiejskie kobiety, których głowy ubrane w czerwone i żółte chusty utworzą nad zbożami korowody żywych piwonii i słoneczników. Od tych gromad rozleją się i popłyną po łanach strumienie różnych głosów. Będą to czasem rozmowy gwarne i krzykliwe, czasem śmiechy basowe lub srebrzyste, czasem płacze niemowląt u piersi w chustach niesionych, czasem też pieśni przeciągłe, głośne, których nutę porwą i przedłużą echa ze stron obu: w borkach i gajach rosnących na wzgórzach i w wielkim borze, który ciemnym pasem odetnie pozłoconą, przetkaną szkarłatem ścianę nadniemeńską od wysadzanych srebrnymi obłokami błękitów nieba. W tym ruchu ludzkim odbywającym się na urodzajnej równinie czuć będzie najpiękniejszy dla wiejskiej ludności moment święta: wesoły i wolny w słoneczny i wolny dzień boży powrót z kościoła. W porze, kiedy ten ruch znacznie już stanie się mniejszy, na równinie, z dala od tu i ówdzie jeszcze ciągnących gromad, ukażą się dwie kobiety. Widać będzie, że idą one z tej samej strony, z której wracają inni, ale zboczyły znać z prostej drogi i chwilę jakąś przebyły w jednym z rosnących na wzgórzach borków. Będzie to przyczyną ich spóźnienia się, tym więcej, że jedna z nich nieść będzie ogromną więź leśnych roślin, które tylko co i dość długo zapewne zrywała. Druga kobieta zamiast kwiatów trzymać będzie w ręku niepospolitej wielkości chustkę, która za każdym jej szerokim i zamaszystym krokiem kołysząc się wraz z długim ramieniem powiewać będzie jak sporej wielkości chorągiew. Z dala to tylko widać będzie, że jedna z tych kobiet ma w ręku pęk roślin, a druga szmatę białego płótna; z bliska uderzą one niezupełnie zwykłą powierzchownością. Kobieta z chustką będzie niezwykle wysoka, a wysokość tę zwiększać będzie jeszcze chudość jej ciała, które przecież posiadać będzie szkielet tak rozrosły i silny, że pomimo chudości ramiona jej będą szerokie i wydawałyby się bardzo silne, gdyby nie małe przygarbienie pleców i karku objawiające trochę znużenia i starości, gdyby także nie ostre kości łopatek podnoszące w dwu miejscach staroświecką mantylę z długimi, co chwilę powiewającymi końcami. Oprócz tej mantyli zaopatrzonej w płócienny kołnierz mieć będzie ona na sobie czarną spódnicę, tak krótką, że spod niej aż prawie do kostek widać będzie dwie duże i płaskie stopy ubrane w grube pończochy i wielkie, kwieciste pantofle. Ubiór ten uzupełniony będzie przez stary kapelusz słomiany, którego szerokie brzegi ocieniać będą twarz, na pierwszy rzut oka starą, brzydką i przykrą, ale po bliższym przyjrzeniu się uwagę i ciekawość budzić mogącą. Będzie to mała, chuda, okrągła twarz ze skórą tak ciemną, że prawie brązową, z czołem sfałdowanym w kilka grubych zmarszczek, z wpadłymi i kościstymi policzkami, z wyrazem goryczy i złośliwości nadawanym jej przez ostrość nosa i zaciśnięcie warg, a wzmaganym przez szczególną ognistość i przenikliwość oczu. Te oczy zdadzą się być jedynym bogactwem tej biednej, zestarzałej, złośliwej twarzy. Może kiedyś były one jedyną jej pięknością, a teraz, wielkie i czarne, spod czarnych, szerokich brwi oświecą ją jeszcze przejmującym blaskiem; mieć będą one spojrzenie przenikliwe, ostre, urągliwe i płomienność nieustanną, jakby wciąż z wnętrza podsycaną, a dziwną przy tej sczerniałej, w dłoni czasu czy losu zgniecionej twarzy. Pójdzie szerokim, zamaszystym, do pośpiechu znać przyzwyczajonym krokiem, a długie jej ramiona, u których wisieć będą ciemne, kościste ręce, zakołyszą się u jej boków w tył i naprzód, białą, rozwiniętą chustką jak chorągwią powiewając. Kobietę z kwiatami trudno byłoby nazwać od razu panną z wyższego towarzystwa albo też dziewczyną z niższych warstw wiejskiej ludności. Wyglądać będzie trochę na jedno i na drugie. Wysoka, choć znacznie od towarzyszki swojej niższa, ubrana będzie w czarną wełnianą suknię, bardzo skromną, która jednak wybornie uwydatniając jej kształtną i silną, w ramionach szeroką, a w pasie cienką kibić zdradzi znajomość żurnalu mód i rękę biegłego krawca. W wyprostowaniu jej kibici i w delikatności cery czuć będzie także manierę i cieplarnię. Ale w zamian ruchy jej i gesty sprzeczą się z całością jej osoby trochą popędliwości i jakby przybranej rubaszności, nie mieć będzie ona przy tym na sobie ani kapelusza, ani rękawiczek. Głowę owiniętą czarnym jak heban warkoczem i twarz śniadą, z purpurowymi ustami i wielkimi, szarymi oczami śmiało wystawi na upalne gorąco słońca. Płócienny, tani parasolik oprze o ramię, a ręce jej dość duże i opalone zdradzać będą nader rzadkie używanie rękawiczek. Wszystko to uderzać będzie tym więcej, że sposób, w jaki trzymać będzie swą odkrytą głowę i ciemne brwi nad siwymi oczami ściągnie, nada jej wyraz śmiałości i dumy. W ogóle ta panna czy ta dziewczyna na lat dwadzieścia parę wyglądająca wyda się uosobieniem piękności kobiecej zdrowej i silnej, lecz dumnej i chmurnej. Pogody, jaką nadaje ludzkim twarzom szczęście lub rezygnacja, w tej młodej i świeżej, ale niespokojnej i zamyślonej twarzy nie będzie, jakkolwiek rozjaśni ją teraz to zupełnie fizyczne ożywienie, którym istotę ludzką, niezupełnie jeszcze przez życie zniweczoną, napełnia długa i swobodna kąpiel w kipiącym zdroju przyrody. Prędko idąc, aby szerokim krokom towarzyszki swej wyrównać, z zajęciem, prawie z miłością przyjrzy się ona uzbieranej przed chwilą więzi roślin. Będą tam bujne liliowe dzwonki leśne, gwoździki, pachnące smółki, liście młodych paproci, młodziutkimi szyszkami okryte gałązki sośniny. Wszystko to rzuci jej w twarz falę dzikiej i przenikliwej woni, którą też ona od chwili do chwili wciągnie pełnym i długim oddechem swej silnej, szerokiej piersi. Rozkosz, którą uczuje wtedy, i upał słońca, w którym zanurzy swą odkrytą głowę, rumieńcem powloką śniade jej policzki; zarazem surowe jej i zamyślone, choć pełne purpurowej krwi usta rozchylą się w młodym i szczerym śmiechu. Roześmieje się ze słów towarzyszki swej, która idąc wciąż prędko i wielkimi stopami swymi z wysoka i mocno o ziemię uderzając, grubym, nieco ochrypłym, przez brak oddechu często przerywanym głosem pociągnie w borku jeszcze rozpoczęte opowiadanie. — Ot, tu, powiadam ci, w tym samym miejscu, pomiędzy tymi wzgórkami, te głupie chłopy wzięli mnie za cholerę… Może nie wierzysz? Słowo honoru, prawdę mówię! Jeszcześ wtedy nie była w Korczynie, jeszcze mała byłaś, bo było to właśnie wtedy, kiedy ojczulek twój z tą Francuzicą romansował!… Urwie nagle, stanie, chrząknie tak głośno, że aż rozlegnie się po polu; chustką trzymaną w ręku jeszcze głośniej nos utrze i gniewnie do siebie zamruczy: — Wieczna głupota moja! Młoda panna, której na chwilę twarz znieruchomieje, uśmiechnie się znowu. — Co tam! Niech ciocia na to nie zważa! Jaż wiem dobrze o wszystkim i z przeszłością oswoiłam się zupełnie… Przecież ciocia nie przez złośliwość pewno… Co tam! Jakże to było z tą cholerą? Pójdą dalej, tak samo prędko jak wprzódy. Stara powie znowu: — Ot, jak było. Z kościoła wracałam, tak jak i teraz, a śpieszyłam bardzo, bo Emilka była chora i goście mieli na obiad przyjechać… Więc leciałam co tchu, wprost przez pole, które wtedy ugorem stało, przez puste zagony… Co dam krok, to półtora zagona przesadzę… Wprost jakbym nad ziemią leciała… A miałam na sobie zieloną suknię… jeszcze wtedy kolorowe suknie nosiłam… Kapelusz taki, ot, słomkowy zdjęłam i dla ochłody machałam nim sobie przed twarzą… Uf! nie mogę… Zadyszy się, przystanie znowu i zacznie kaszleć. Kaszel jej będzie gruby, chrypliwy, głośny, jakby dobywał się z głębi beczki. Mało jednak zwróci nań uwagi i zaraz idąc znowu opowie dalej: — Cholera wtedy grasowała po świecie; w naszych stronach jej jeszcze nie było, ale ludzie lękali się, aby nie przyszła… Otóż, kiedy mnie chłopi wracający z kościoła zobaczyli tak lecącą polem, jak narobią krzyku, płaczu… Jedni zaczęli uciekać i biec tak prędko, jakby ich diabeł gonił, drudzy popadali pośród dróg na kolana i nuż żegnać się, czołami bić o ziemię, pacierze głośno mówić… „Cholera! — krzyczą — ot i już bieży, nam na zgubienie!” „Ale! — odpowiadają drudzy — już to nie co innego! Cholera i koniec! Wielka taka, że głową nieba dostaje, w zielonej sukni i złotą łopatą macha!” Ta łopata, uważasz, to był mój kapelusz na słońcu błyszczący… prawda, że go też dobrze spłaszczyłam, bo zdjąwszy w kościele z powodu gorąca i nie mając gdzie podziać, położyłam go na ławce i przez całe nabożeństwo na nim siedziałam… Uf! nie mogę… Znowu zabraknie jej oddechu, chrząknie, nos utrze i chwilę iść będzie milcząc. — I cóż się stało potem? — zapyta młoda panna. — A cóż? Daremnie ekonom, który jak raz wtedy wracał też z kościoła, i Bohatyrowicze, którzy mnie kiedyś znali, z bliska nawet znali, perswadowali chłopom, że to nie będzie cholera, tylko panna Marta Korczyńska z Korczyna, kuzynka pana Benedykta Korczyńskiego… Nie uwierzyli i do dzisiejszego dnia nie wierzą… „Ot — mówią — czy to taka kobieta może gdzie być na świecie? Głową do nieba dostawała, nad ziemią leciała, zieloną suknię miała na sobie i złotą łopatą machała, morowe powietrze przed sobą pędząc…” Wieczna głupota ludzka! Powiadam ci, Justynko, że ludzka głupota to wielki i wieczny kamień. Większy on jeszcze od ludzkiej złości. Już ja to wiem, bo był czas, że i sama tak uderzyłam się o swoją własną głupotę, że… Uf! nie mogę… Zasapie, chrząknie, zakaszle znowu głośno jak z beczki. Justyna policzki i usta topiąc w dzwonkach, paprociach i gwoździkach zauważy: — Przecież cioci te niemądre gadania nic nie zaszkodziły… Czarne oczy Marty Korczyńskiej spojrzą ostro, prawie zjadliwie. — Tak myślisz? — sarknie — wiecznie to samo. Nikt nie uwierzy w to, czego sam nie doświadczył. Nie zaszkodziły! Pewno, nie zjadły mnie one, ale… ukąsiły. Czy ty myślisz, że to miło być wziętą za cholerę? Nie byłam ja wtedy tak stara… dwanaście lat temu miałam lat trzydzieści sześć… — Więc teraz czterdzieści osiem? — z niejakim zdziwieniem zauważy Justyna. — A ty może myślałaś, że sześćdziesiąt? — ostro zaśmieje się Marta. — Zapewne wyglądam na tyle, sama to wiem, a i wtedy już niewiele lepiej jak teraz wyglądałam. Może nie wiesz dlaczego? Ha? Czy wiesz, dlaczego? — Wiem — z powagą odpowie panna. — No, to dobrze, że wiesz, bo może zrobisz co takiego, abyś i sama prędko na cholerę wyglądać nie zaczęła… Justyna ramionami wzruszy. — A cóż ja takiego zrobić i co przeciw temu poradzić mogę? Zamyślą się obie i mimo woli zwolnią kroku, co najpierw spostrzeże starsza. — No, wleczem się jak żółwie. Prędzej, bo już tam Emilka wyrzeka pewno, że nie wracam, i zaczyna dostawać migreny albo globusa… — A Terenia — podchwyci panna — biegnie po krople z bobrowej esencji albo po proszki bromowe, albo po antymigrenowy ołówek, albo po Rigollot. Zaśmieje się, lecz wnet spoważnieje znowu. — Wujenka jest naprawdę biedna z tym ciągłym chorowaniem. Marta kiwnie głową i machnie ręką. — A pewno — powie — biedna kobieta! Ale bo, widzisz, żeby tak pchły pieścić, jak ona swoje choroby pieści, to by na wołów powyrastały, słowo honoru! W tej chwili za rozmawiającymi rozlegnie się turkot powozu; droga będzie w tym miejscu wąska, zejdą więc na stronę. Widać będzie, że idą samym skrajem pola porosłego gęstą pszenicą. Biała i sucha kurzawa owieje je wielkim kłębem, o tyle jednak przezroczystym, że rozpoznać w niej będzie można zgrabny faeton, ciągnięty przez cztery piękne, błyszczącą uprzężą okryte konie i dwu siedzących w faetonie mężczyzn. Zobaczą też, że obaj mężczyźni, spostrzegłszy je, podniosą nad głowami czapki, a jeden z nich nawet przechylając się nieco ku nim zawoła: — Święte panny: Marto i Justyno, módlcie się za nami! Marta z rozżarzonymi oczami i machając ku powozowi swą białą chustą odkrzyknie: — A modliłam się, modliłam się, aby Bóg panu rozum przywrócić raczył! Wykrzykowi temu odpowie z oddalającego się szybko powozu wybuch śmiechu, widocznie basowy i ochrypły głos Marty przedrzeźniającego. Na twarzy Justyny wybije się wyraz silnie uczutej przykrości, prawie udręczenia. — Boże! — szepnie — a ja miałam nadzieję, że ten człowiek tego dnia już do nas nie przyjedzie, że go ten pan Różyc do siebie na obiad zaprosi… — Nie głupi on! — odpowie Marta. — Zapewne Różyc zaprosił go do swego powozu; wolał więc swoje szkapiny do domu odprawić, a sam i w cudzym faetonie poparadować i u nas cudzy obiad zjeść… dwie razem korzyści dla hultaja tego… Justyna będzie widocznie zaniepokojona. Już pachnąca więź, którą trzymać będzie w ręku, zajmować ją przestała. — Ciekawam — szepnie — jaką to komedię mieć tego dnia będziemy? Marta spojrzy na nią przenikliwie i ciszej trochę powie: — O papuńcię swego lękasz się, ha? Ten błazen wieczne facecje wyprawia z tym safandułą… Tu aż się za wklęsłe usta swoje wielką ręką chwyci. Po czole, ustach i nawet ramionach Justyny przebiegnie drgnienie nagle jakby uczutego obrzydzenia; wnet jednak odpowie: — Niech ciocia śmiało wszystko przede mną mówi. Ja dawno już zrozumiałam położenie ojca i swoje, dawno, dawno… ale oswoić się z nim nie mogę, i nigdy, nigdy z nim się nie pogodzę… Marta zaśmieje się. — Ot. Lubię takie gadanie! Ciekawam, co zrobisz? Musisz pogodzić się albo powiesisz się chyba czy utopisz się… Każdy desperuje z początku, a potem i godzi się z takim losem, jaki mu Bóg czy diabeł nasyła. Bo aby wszystkie losy ludzkie były robotą Pana Boga, w to ani trochę nie wierzę. Spowiadałam się już z tego i raz nawet absolucji od księdza nie dostałam, jednak nie wierzę… Powiadam ci, że każdy z początku desperuje, a potem jak baran na rzeź spokojnie swoją drogą idzie… Uf! nie mogę! Zakaszle się tak, że aż jej oczy łzami zajdą. Krztusząc się jeszcze, tymi załzawionymi oczami na towarzyszkę popatrzy. — Ty bo, Justynko, straszną melancholiczką jesteś! Czemu nie robisz tak jak i inne panny? Z łaski wuja i wujenki korzystaj, strój się, kiedy cię stroić chcą, baw się, gdy tylko zdarzy się okazja, mizdrz się do kawalerów, a może którego złapiesz i za mąż wyjdziesz… ha? Słowo honoru! Czemu ty tak nie robisz? Justyna nie odpowie. Pójdzie prosto i równym krokiem jak wprzódy, tylko w rozpalonych i zamyślonych jej oczach błysną łzy. — Phi! — zaśmieje się Marta — melancholiczką jesteś… i dumna jak księżniczka. Od wujostwa nic przyjmować nie chcesz, ze swoich procencików ubierasz siebie i ojca, trzewiki nawet oszczędzasz, tak że czasem boso chodzisz, kapelusza i rękawiczek nie nosisz… — O, niech ciocia tak nie myśli! — porywczo prawie zawoła Justyna. — Ja ani kłamać, ani udawać nie chcę! Prawda, że zawsze łamię sobie głowę, aby mnie i ojcu tych kilku własnych naszych groszy na odzienie przynajmniej wystarczyło… Ale boso czasem chodzę i kapeluszów ani żadnych drogich rzeczy nie noszę nie tylko dlatego… nie tylko dlatego… — To i dlaczegóż? No, dlaczegóż? — błyskając oczami dopytywać będzie stara panna. — Dlatego — z nagłym i silnym rumieńcem odpowie Justyna — że dawno już odechciało mi się ich strojów i zabaw, ich poezji i ich miłości… Żyję tak, jak oni wszyscy, bo skądże sobie wezmę innego życia, ale jeżeli mogę zrobić co inaczej niż oni, po swojemu robię i nikogo to obchodzić nie powinno. Marta przyjrzy się jej przenikliwie i z uwagą. — A wszystko to — powie — poszło od tej historii twojej z Zygmusiem Korczyńskim… prawda? Cha! cha! Myślałaś wtedy pewno, że cię otwartymi ramionami spotkają i do familii swojej wprowadzą… bo i tak przecie krewną im przychodzisz… A oni tymczasem… gdzie! Ani pomyśleć o tym nie dali mazgajowi temu… Cha! cha! wiem ja to wszystko, wiem! Wieczna głupota ludzka! Justyna ze wzrokiem w ziemię wbitym milczeć będzie. — No, a myśliszże ty jeszcze czasem o tym mazgaju? Serce… boli jeszcze czasem? — Nie. Z krótkiej tej odpowiedzi poznać będzie można, że panna Justyna mówić nie chce o przedmiocie przez starszą jej towarzyszkę zaczepionym. Tylko już wszelki cień uprzedniego ożywienia zniknie z jej twarzy. Zmysły jej przestaną pić z kielicha rozkwitłej przyrody rozkoszny napój zapomnienia. Gryząca troska przejrzy się w zwierciadle jej szarych, przezroczystych źrenic; jakieś wspomnienia czy wstręty opuszczą w dół końce pąsowych warg, nadając im wyraz znudzenia i goryczy. Wtem na drodze za dwoma idącymi kobietami zaturkoczą znowu koła, tylko nieco inaczej niż wprzódy. Nie będzie to głuchy i do cichego grzmotu podobny turkot faetonu, ale klekotliwe trochę i z lekkim skrzypieniem połączone toczenie się kół prostego wozu. Kurzawa też podniesie się znacznie mniejsza, opadnie prędko i dwie kobiety, obejrzawszy się ujrzą za sobą długi wóz napełniony słomą, którą z obu boków przytrzymywać będą drewniane drabiny, a okrywać będą wzdłuż wozu rozesłany, pasiasty i barwisty, na domowych, wiejskich krosnach utkany kilimek. Wóz ten ciągnąć będzie para koników małych, tłustych, z których jeden będzie kasztanowaty z konopiastą grzywą, a drugi gniady z białymi nogami i białą łatką na czole. Oplatać będzie je z rzadka uprząż z prostych, grubych powrozów. Gdyby nawet koła tego wiejskiego ekwipażu nie turkotały wcale, a ciągnące go drobnym truchtem koniki stąpały bez najlżejszego szelestu, zbliżenie się jego dałoby znać o sobie przez unoszący się zeń wielki gwar głosów. Napełniać go będzie towarzystwo liczne. Na słomie okrytej pasiastym kilimkiem, pomiędzy okrągłymi poręczami drabin, siedzieć będzie kilka kobiet, z których jedna tylko będzie niemłoda, w ciemnej chustce na plecach i wielkim czepcu na głowie, inne zaś, niby klomb ogrodowy, kwitnąć będą rumieńcami twarzy i jaskrawymi barwami ubrań. Będzie im tak ciasno, że siedzieć będą w różnych postawach i kierunkach, twarzami, bokami i plecami ku sobie zwrócone, ściśnięte jak kwiaty w bukiecie. Jednym z nich w tym ścisku chustki z głów pospadały i utworzą na plecach kapiszony z muślinu albo perkalu; innym kosy nawet czarne albo złociste rozwinęły się na błękitne albo różowe staniki, a u wszystkich nad uszami i przy skroniach zwieszać się będą albo będą sterczeć wetknięte we włosy pąsowe, liliowe i żółte kwiaty. Wóz trząść będzie nimi i silne ich kibicie chwiać wciąż w kierunki różne, chwycą też drabiny ciemnymi rękami albo czepiać się będą wzajem swych ramion i sukien śmiejąc się i gadając głośno i wszystkie razem. W tym gwarnym ogródku będzie tak ciasno, że woźnicy zabraknie miejsca do siedzenia: kierować on będzie końmi stojąc u samego brzegu wozu, a można by przypuścić, że postawę tę przybrał nie z konieczności, ale przez zalotność, dlatego aby w najkorzystniejszym świetle wydać się współtowarzyszkom podróży. Będzie to mężczyzna trzydziestoletni, wysoki i tak zgrabny, jakby go matka natura z lubością i wielkim staraniem na łonie swym wyhodowała. Tymczasem nie co innego, tylko ciężka praca około zdobywania jej darów, gorące jej żary letnie i dzikie polne powiewy nadały temu ciału taką harmonię i siłę, że trzęsący się i podskakujący wóz nie będzie mógł zmącić ani na chwilę jego prostych i wyniosłych linii. Od ogorzałej cery jego twarzy silnie odbijać będą złociste, bujne wąsy i jasnozłote włosy, opadające spod czapki na kołnierz szarej, krótkiej kurty, ku ozdobie zapewne zieloną taśmą oszytej. Niedbale w ogorzałych rękach trzymając lejce i nie odwracając twarzy ku wiezionym przez się kobietom, odpowie czasem wesoło na zapytania ich i przycinki, czasem męski śmiech swój połączy z chórem cienkich, piskliwych śmiechów dziewcząt. Marta i Justyna zatrzymają się u brzegu drogi, w cieniu wierzby, której kwiat podobny do zielonawych robaczków osypie im suknie i głowy. Marta w kierunku jadących machnie swą białą chustką i niezwykle u niej przyjaznym głosem krzyknie: — Dobry wieczór, panie Bohatyrowicz! Dobry wieczór! Woźnica szybko zdejmie czapkę, odkrywając czoło mniej opalone od reszty twarzy, gładkie i pogodne. — Dobry wieczór! — odpowie. — Dobry wieczór! — chórem krzykną dziewczęta. — A skądżeś to pan wziął tyle dziewcząt? — zawoła znowu stara panna. — Po drodze jak poziomki uzbierałem — nie zatrzymując koni, ale tylko zwalniając nieco ich biegu odpowie zagadnięty. Jedna z dziewczyn, najśmielsza znać, przechylając się przez drabinę wozu i białymi zębami błyskając, głośno prawić zacznie: — Piechotą, proszę pani, szłyśmy… a on nas napędził, tośmy mu kazały, aby nas zabrał… — Oho! Kazały! — zażartuje Marta. — A jakże! — potwierdzi dziewczyna z wozu — czy ja nie mam prawa jemu nakazywać? Jaż jego strzeczna siostra! Dla siostry szacunek mieć powinien! Bardzo słusznie! W tej chwili wóz zrówna się ze stojącymi pod wierzbą kobietami, woźnica po raz drugi zdejmie czapkę i spojrzenie jego z wysoka spłynie na Justynę. W tym szybkim spojrzeniu dostrzec będzie można, że oczy woźnicy błękitne będą jak turkusy i że w tej chwili przeleciała w nich błyskawica. Ale wnet włoży na głowę czapkę, twarz znowu ku drodze zwróci i poruszywszy lejcami zawoła na konie, aby szły prędzej. Wóz zacznie toczyć się prędzej. Justyna z zaciekawieniem i figlarnością w oczach, z rozchylonymi w uśmiechu ustami podskoczy i gestem wesołym, który by nawet wykwintnemu oku mógł wydać się rubasznym, rzuci na jadące kobiety swoją więź gałęzi i kwiatów. Na wozie wybuchną śmiechy, dziewczęta chwycą rozsypane kwiaty, niektóre z nich zawołają: — Dziękujemy! Dziękujemy panience! Ale woźnica nie obejrzy się i nie zapyta o przyczynę powstałego na wozie gwaru. Zamyśli się o czymś tak bardzo, że aż głowę, którą przedtem wysoko trzymał, trochę pochyli. Dwie kobiety iść znowu zaczną. Marta powie: — Ten Janek Bohatyrowicz na pięknego i dzielnego chłopaka wyrósł… Znałam go dzieckiem… Znałam ich kiedyś wszystkich… kiedyś… dobrze i z bliska… Zamyśli się, powie ciszej trochę niż zwykle. — Był, uważasz, taki czas krótki, że ci Bohatyrowicze u nas we dworze bywali i do stołu z nami siadali… mianowicie, ojciec tego Janka, Jerzy, i stryj jego, ten Anzelm Bohatyrowicz, co to teraz podobno schorowany i melancholikiem jakimś stał się… Jednakowoż jaki to był kiedyś mężczyzna… przystojny, odważny, patriota… romansowy… Do takiej poufałości wtedy pomiędzy dworem a tą szlachecką okolicą przyszło, że siądę sobie, bywało, do fortepianu i akordy biorę, a Anzelm za mną stanie i śpiewa: „Bywaj, dziewczę, zdrowe, ojczyzna mię woła!” A potem ja jemu śpiewam: „Szumiała dąbrowa, wojacy jechali…” Będzie temu już lat dwadzieścia dwa… trzy… Jaki to był gwar u nas, jakie życie i moje, i wszystkich… A teraz wszystko inaczej… inaczej… — wieczny smutek… Mówić to będzie to coraz powolniej, głową pokiwa, a ogniste jej oczy nieruchomo utkwią w dalekim punkcie przestrzeni. Wtem znad wozu, który oddalił się o kilkadziesiąt kroków, z towarzyszeniem klekotliwego turkotu kół wzniesie się czysty i silny głos męski z całej szerokiej piersi śpiewający strofę starej pieśni: Ty pójdziesz górą, ty pójdziesz górą, A ja doliną; Ty zakwitniesz różą, ty zakwitniesz różą, A ja kaliną. Justyna z szeroko otwartymi oczami i rozchylonymi w uśmiechu usty słuchać będzie pieśni, która dalej rozleje po polach swą rozgłośną i smętną nutę: Ty pójdziesz drogą, ty pójdziesz drogą, A ja łozami; Ty się zmyjesz wodą, ty się zmyjesz wodą, Ja mymi łzami… — Słowo honoru! — nagle i najgłębszym swym basem zawoła Marta — i my kiedyś z Anzelmem śpiewaliśmy ten sam duet… Na wozie stojący wysoki mężczyzna w znacznym już od dwóch kobiet oddaleniu zaśpiewa dalej: Ty jesteś panną, ty jesteś panną Przy wielkim dworze; A ja będę księdzem, a ja będę księdzem W białym klasztorze… — Ot — sarknie Marta — w pieśni jest „będziesz” nie „jesteś”. Dlaczego on śpiewa „jesteś”? Przerabia sobie stare pieśni, błazen! Justyna uwagi tej nie usłyszy. Gorący płomień przemknie w jej oczach. — Pyszny głos! — szepnie. — Nieszpetny — odpowie Marta. — Pomiędzy nimi często znajdują się piękne głosy i śpiewacy z nich zawołani… I ten Anzelm kiedyś, gdzie tylko, bywało, obróci się… śpiewa. Z daleka już, z daleka od toczącego się wozu przypłynie jedna jeszcze strofa: A jak pomrzemy, a jak pomrzemy, Każemy sobie Złotne litery, złotne litery Wyryć na grobie… Stara panna przystanie nagle pośród drogi, podobna do wysokiego słupa ubranego w słomiany kapelusz i stojącego na dwu wielkich nogach w kwiecistych pantoflach. Wzrok w twarzy młodej dziewczyny utkwi, wspomnienia i rozczulenia jakieś pracować będą w jej chrypliwie oddychającej piersi, aż krzyknie prawie: — A koniec tej pieśni znasz? Naturalnie, że nie znasz! Teraz już jej nikt… oprócz nich… nie śpiewa… Ramiona rozkrzyżuje i grubym, ochrypłym głosem zadeklamuje: A kto tam przyjdzie albo przyjedzie, Przeczyta sobie: Złączona para, złączona para Leży w tym grobie! — Ot, jaki koniec! — powtórzy i wnet szerszymi jeszcze jak wprzódy krokami i mocniej ramionami rozmachując pójdzie dalej. Wóz napełniony wiejskimi dziewczętami wtoczy się pomiędzy szare domostwa i gęste ogrody wsi, długim sznurem rozciągniętej nad brzegiem wysokiej góry, u której stóp w falach swych błękit nieba i ciemny bór odbijając płynie cichy, spokojny Niemen.